Whatever

  Formalnie zespół zaczął się jakoś w wakacje w 2006 roku. Za mną już od jakiegoś czasu chodziła taka myśl założenia kapeli. Przez to chyba, że mój tata grał na perkusji na weselach, Sylwestrach i innych imprezach. Kiedyś grał festyn w SRB koło sali gimnastycznej i mnie wziął. Siedziałem z dzieciakami innych muzyków za sceną i oglądaliśmy jak to wygląda. Kompletnie nie wiedzieliśmy co się dzieje przed sceną, ale mi się spodobało. Już wtedy mnie to rajcowało i też tak chciałem. Tata mnie zaraził taką muzyką: Breakout, Queen, Deep Purple i ten mój gust ewoluował w nowocześniejsze granie takie jak Green Day czy Linkin Park.

Wracając jednak do zespołu to w wakacje 2006r. Z Markiem Oniszko, z którym już się znaliśmy z Domu Kultury zaczęliśmy chodzić do Zbyszka Skrzypka do LOKu na naukę gry na gitarze. Miałem starego Defila, który zawsze nie stroił, a Marek miał jakiego budżetowego Ibaneza. Chodziliśmy przez kilka tygodni na te warsztaty. Przewijali się różni ludzie. Dołączył w pewnym momencie brat Marka – Michał, bo zajarał się od młodszego brata. Zaczęliśmy edukować się u Zbyszka z podstaw. Michał zaczął szybko nas wyprzedzać we wszystkim. Był bardziej zdeterminowany. Ja się zniechęcałem jakością swojej gitary. Już wtedy powoli zaczynaliśmy rozmawiać, żeby grać coś innego niż na zajęciach. To co nam w duszy gra: jakiegoś punkrocka, kalifornijskie klimaty. Michał dużo ćwiczył, skale, tonacje. Kombinował z tym wszystkim, po swojemu wymyślał. Marek przesiadł się na bas. Ja się zniechęciłem tym Defilem i pomyślałem, że może pójdę w ślady ojca i zacznę grać na perkusji. Była więc podstawa zespołu: gitara, bas, perkusja. Brakowało nam miejsca, drugiej gitary i charyzmatycznego wokalisty. Ja znałem Karola Banuchę, bo odkupowałem od niego podręczniki szkolne co roku i wiedziałem, że on działa w radiowęźle w LO na Chopina i że gra na gitarze.

Któregoś dnia Zbyszek nas zaprosił na próbę Freedom. Siedzieliśmy z boku sceny w LOKu i totalnie nam się podobało. To było to, co chcieliśmy robić. Był początek sierpnia, poszedłem do Karola po książki i go zapytałem czy nie pograłby z nami. Poszliśmy we 4 do Zbyszka, ale nie dało się tak od razu dostać do LOKu. Karol – syn ówczesnego dyrektora LOKu powiedział, że to załatwi. Stwierdził jednak, że na początku to pogada w szkole. Udało mu się to załatwić i właściwie przez cały sierpień zaczęliśmy hałasować w LO. Na wokal dobraliśmy kumpla: Jarka Łojka. Przychodził na te same zajęcia, ale sam do końca nie wiedział na czym chciałby grać. Ucieszył się z propozycji. Na start oczywiście wzięliśmy covery: IRA, Green Day i Korn.

Pierwsza próba, tak jak każdego młodego zespołu, wyglądała tragicznie. „Word Up” Korna nie wyszło z mojej winy, Green Day i IRA jakoś szły. Największy fun był jednak z tego, że gramy razem ze sobą, spędzamy czas z instrumentami grając to co chcemy. Nawet na tej pierwszej próbie powstał jakiś zalążek naszego własnego kawałka, z czego byliśmy naprawdę uradowani. Tworzyliśmy go dokładając po kolei coś od siebie i staraliśmy się koniecznie zapamiętać swoje partie. Michał złapał bakcyla od początku od razu miał otrzaskane partie we wszystkich utworach. Problemem był wokal, bo Jarek albo nie przychodził albo się spóźniał. Czasem żeby sprawdzić jak to nasze granie brzmi z wokalem to ja zostawiałem perkusję i śpiewałem, ale bez perkusji szybko nam się wszystko rozjeżdżało. Kiedyś Jarek siadł za gary to jeszcze szybciej nam się rozjechało.

Cały sierpień wyglądał w ten sposób, że uczęszczaliśmy na warsztaty w LOK, a potem biegliśmy na swoją próbę do LO. Mocno intensywny start. We wrześniu dyrekcji LO zaczęliśmy niestety przeszkadzać. Mogliśmy wybrać sobie jeden dzień w tygodniu, ale nie mogliśmy się zgrać z terminami. Poza tym w zespole były osoby spoza szkoły. Karol pogadał z swoim tatą – i udało się w LOKu zacząć próby, bo od nowego roku szkolnego ustalany był nowy grafik i przyjmowane nowe projekty.

Pojawiła się kwestia nazwy, bo musieliśmy ją wpisać na rozkładzie prób na tablicy w przedsionku. Jedną próbę przesiedzieliśmy i kombinowaliśmy. Nazwę WHATEVER podrzucił mi kumpel: Piotr Talma. Nazwa taka bez ograniczeń, cokolwiek, wszystko jedno. Nasze pomysły na nazwę były raczej słabe. Z mojej strony rzuciłem takie hasła jak: K2 i Alcatraz, lecz jakoś się nie przyjęły. Stworzyłem w Paincie pożalsięboże logo. Oczywiście był to jakiś rysunek z internetu, rozciągnąłem, piksele było widać. Było to odpychające i prostackie. Jednak był czytelny i w jakiś sposób przykuwał swoją prostotą uwagę. Tak jak nasza muzyka.

Graliśmy sobie próby w LOKu na Cichej. Ogrywaliśmy kolejne covery i można powiedzieć mieliśmy prawie ukończony swój własny, pierwszy utwór. Nazywał się „My”. Tekst zacząłem pisać na lekcji niemieckiego, bo strasznie niemieckiego nie lubiłem. Na końcu zeszytu napisałem zwrotkę i refren. Był to taki luźny pomysł, gdyż zasadniczo cały czas zajmowałem się perkusją i nie chciałem wchodzić w kompetencje Jarkowi.

Na tamtym etapie zaczynałem się zastanawiać czy nie szukać perkusisty. Chyba nawet tacie bąknąłem czy nie pograłby z nami. Ale nie chciał słyszeć o graniu z małolatami. Ja w domu ćwiczyłem na poduszkach, bo w bloku mieszkałem. Tata mi ściągnął swoją elektryczną perkusję i na słuchawkach próbowałem grać, ale jednak stukanie było głośne i zaczęło przeszkadzać sąsiadom no i zastawiłem cały pokój.

Graliśmy kiedyś próbę i pojawił się z boku sceny jakiś gość. Znajomy z twarzy. To był Darek Czuchryta. Przywitał się, posiedział z nami na próbie. Ja go już wcześniej kojarzyłem z jakiegoś projektu Zbyszka. Zaproponowałem, żeby usiadł za garami i z nami zagrał. Od razu bardzo chętnie się zgodził. Chłopaki byli zmieszani czy to wyjdzie czy nie wyjdzie, ale okazało się, że wyszło fajnie. Ja wskoczyłem za mikrofon, bo akurat Jarek znów był nieobecny. Pokazaliśmy mu ten nasz numer, przegraliśmy covery. No i poszliśmy po próbie na piwo pogadać. W międzyczasie pojawił się też Jarek, więc wszyscy z Darkiem poszliśmy. No i przy Jarku żeśmy ustalali, że Darek wskoczy na perkusję, a ja przejmę wokal. W sumie to ja głównie mówiłem, reszta chłopaków się nie odzywała za bardzo. Darek mówił, że nie bardzo ma z kim grać, więc dołączył. Pokazywałem mu te nasze numery, zakumplowaliśmy się. Na garach sobie radził super. Składał muzykę na kompie, nagrywał instrumenty. Zespół w końcu zaczął działać jak normalna kapela, czyli w pełnym składzie.

Darek koło grudnia stwierdził, że trzeba jakiś koncert zagrać. Dowiedzieć się czy koncert na WOŚP będzie i gdzie, i próbować uderzać. Zaraz po Sylwestrze poszliśmy do sławnej już Szafy, żeby pogadać z właścicielami Piotrkiem i Wojtkiem. Wywołaliśmy wielkie pozytywne zdziwienie wśród nich i Suchego, i Jacka Grzyba tym, że gramy, bo nie wiedzieli wcześniej o tym, że młodsi działają. No i przyszliśmy jako nieletni do lokalu gdzie się pije piwo i że chcemy zagrać. Zapytali czy to nie będzie dla nas dyshonor, że zagramy pierwsi. Pierwszy nasz koncert to styczeń 2007 w Szafie. Same covery, nie graliśmy “My”. Wyszło tragicznie pod względem jakości muzycznej, bo trochę za bardzo się zaprawiliśmy. Ja usłyszałem parę razy, że kontakt z publicznością mam super, ale wokalnie to żebym poćwiczył. Sekcja rytmiczna była chwalona. Darek ją podciągnął. Nikt nam generalnie nie powiedział po tym koncercie żebyśmy dali sobie siana z graniem. Nawet dostaliśmy piwo. Troszkę się umocniliśmy tym koncertem.

Zajaraliśmy się graniem na żywo, a tu Darek przychodzi na próbę i mówi, że pod koniec lutego idzie do wojska na 9 miesięcy. Pytaliśmy znajomych o perkusistów. Nie znaleźliśmy. Próby z Darkiem zrobiły się smutne. Namówiłem jakoś tatę, żeby przyszedł na próbę. Puściłem mu te kawałki, które coverowaliśmy. Chłopaki też mieli takie obawy, że jak to z tatą będziemy grać. Ale nie było nikogo innego, a my byliśmy strasznie napaleni na kontynuowanie grania. Jerzy – mój tata dał się chyba namówić tym argumentem, że od kilku lat nie grał solidnie. Raz na rok wpadła mu jakaś choinka, ale gdzieś podświadomie wiedziałem, że on też „żyje muzyką” i trochę doskwiera mu jej brak. Mieliśmy fajny termin prób w piątki wieczorem. Tata przyszedł na próbę. Jeszcze mu Darek zdążył pokazać jak on gra. Wcześniej w domu, puściłem mu DVD Green Daya, żeby pokazać mu o co chodzi. Tata siadł za gary i zagrał po swojemu.

Zaraz pojawiła się propozycja zagrania z Klubu Fantastyki Zielony Smok koncertu na zakończenie dużego projektu w LOKu. Miała być kamera na koncercie, więc była okazja się potem obejrzeć i zobaczyć co jest OK, a co nie. W międzyczasie Magnez podsunął nam pomysł na kawałek. “Cytrynówka” – prosty kawałek, prosty tekst, który się śpiewa na ogniskach. Po każdej zwrotce się przyspiesza tempo. Muzyka to The Beatles “Żółta łódź podwodna”. Chłopaki, byli do tego pomysłu bardzo sceptycznie nastawieni „gdzie tam Beatelsów będziemy grać”, ale jakoś tam spróbowaliśmy. Ze zwrotki na zwrotkę dodawaliśmy coś od siebie w kawałku. Także przerobiliśmy ten numer totalnie po swojemu.

Na drugim koncercie zaczęliśmy czuć się swobodniej, m.in. jakoś spontanicznie napoiłem Marka wodą w trakcie grania ciągnącej się figury basowej. Scenę mieliśmy sprawdzoną, bo na co dzień graliśmy na niej próby. Scena większa niż w Szafie, więc można się było ruszyć. Trochę się ludzie nawet bawili, głównie znajomi z Zielonego Smoka. Po koncercie zobaczyliśmy to video i dopiero wtedy sobie zdałem sprawę, że strasznie wyłem przez cały czas. Potem zacząłem na próbach jakoś inaczej stawać, żeby się słyszeć. Zacząłem trochę bardziej eksperymentować. Ja myślałem, że wszystko jest w porządku, ale nie było. Chłopaki zagrali koncertowo. Tata się wpasował w klimat.

Po tym koncercie rozmawialiśmy o tym jak to wygląda. No i stwierdziliśmy, że Karol jest najbardziej „drewniany”. Uzgodniliśmy w końcu, że ten kto na koncercie w przyszłości będzie najbardziej drewniany ten stawia piwo, wyłączając perkusistę z tego plebiscytu. Karol walczył, ale generalnie do końca działania z nami wygrywał ten plebiscyt.

Ja najbardziej byłem poruszony tym co zrobiłem źle. No i Michał nakłonił mnie żebym zaczął pracować z moim wokalem. Najpierw poszedłem do pana Alfreda Kędziory, ale on stawiał na muzykę klasyczną. Dziewczyna Michała Justyna Wójcik chodziła na zajęcia do pani Grażyny Grymuzy w MDKu. Zapisałem się. To jest bardzo dobry pedagog. U mnie może te lekcje nie przyniosły tego efektu, którego oczekiwałem, bo praca u pani Grażyny była chórowa, ale bardzo dużo się nauczyłem. Mimo, że zespół później przestał istnieć, ja kontynuowałem u niej lekcje przez jakieś 2 albo 3 lata. Repertuar był popowy, ale zawsze znalazła 15 minut, żeby indywidualnie ze mną posiedzieć i przećwiczyć najważniejsze kwestie wokalne. Zaczęło to powoli procentować, ale jednak mój progres był dużo wolniejszy w porównaniu do tego jak chłopaki się rozwijali.

Spięliśmy do końca kawałek „Cytrynówka”, oraz ukończyliśmy „My” – dopisaliśmy jeszcze jedną zwrotkę końcową. Nagrywaliśmy to na komputer i mój tata dorobił partię perkusji. Próby były systematycznie, ale w koncertowaniu była przerwa. Wzięliśmy się za 9 minutowy utwór Green Day „Jesus of suburbia”. Co dla nas wtedy było niemałym wyczynem. Podzieliliśmy go na 5 części i robiliśmy jedną część na próbie. W sumie zrobiliśmy go w 5 tygodni.

Potem był koncert w Amfiteatrze jakaś Rockowa Majówka czy coś takiego. Mieliśmy więc ambitne punkty w setliście. Graliśmy jako pierwsi, ale nam to nie przeszkadzało. Poszliśmy sobie po koncercie po napoje. Zabrała się z nami publiczność i kapela z Lublina, która grała na końcu. Chwalili nas. Ja myślałem, że sobie robią jaja, ale jednak nie. Mówili, że fajnie zagraliśmy. Byliśmy super zmotywowani. Wróciliśmy do amfiteatru. Jak woziliśmy sprzęt na koncert i po koncercie to zahaczyliśmy o słupek samochodem, ale na szczęście nic się nie stało. Tylko delikatna ryska na zderzaku.

Po amfiteatrze Pyton i Wojtek zaprosili wszystkie zespoły do Szafy. Ja z Karolem zadeklarowaliśmy, że pomożemy zwieźć sprzęt, ale w końcu dotarliśmy do reszty. Ja byłem już flakiem po tym targaniu gratów, więc poszedłem wcześniej. Mój brat – Konrad opowiadał mi, że Dominik Pytka z Dill Moona zachował się super, kiedy w rozmowie z nim jacyś ludzie zaczęli się nabijać z WHATEVER. Wziął nas w obronę i ich tam objechał, że nie mają prawa się nabijać jeśli sami nie grają. Pokazał totalną solidarność.

Dalej Zbyszek Skrzypek wynalazł jakiś przegląd w Lublinie no i my też chcieliśmy zagrać. Lubelska Scena Rockowa na ul. Peowiaków to było. Karol niestety nie mógł zagrać. Dostaliśmy się jakoś bez nagrań. Krzysiek Rodzik z Way Out zastąpił Karola. Zagraliśmy dwa kawałki swoje, czyli “Cytrynówkę” i “My”. Nie przeszliśmy niestety dalej, a ja dostałem solidną zjebę od Grzegorza Kabasy, który był w jury. Czepił się mojego wokalu, że z boku śpiewam. Żebym pracował nad wokalem. To był chyba jedyny raz, kiedy nie przyjąłem krytyki. Wszedłem z nim w dyskusję. Niepotrzebnie, bo miał rację. Poza tym nie spodobał mi się jego zespół. Chłopaki mnie usadzili, żebym nie przesadzał. Na koncercie musieliśmy niestety pożyczać sprzęt, bo dostaliśmy informację, że mamy wziąć tylko instrumenty, a na miejscu się okazało, że trzeba mieć wzmacniacze i perkusyjne podstawy. Udało się jednak z pomocą organizatora ogarnąć sprzęt dla nas.

Potem był nasz chyba najlepszy koncert na Dniach Lubartowa. Mieliśmy 40 minut materiału. Zaczęliśmy tym 9 minutowym kawałkiem, potem zagraliśmy jeszcze dwa i nam występ skrócili. Strasznie się wkurzyłem, bo szło nam wtedy naprawdę dobrze. To było spore rozczarowanie. Zagraliśmy niestety tylko około 20 minut. Ale zrobiliśmy fajny incydent. Wiedzieliśmy, że na festynie o godzinie 13, czy 14 to nikt na nas nie będzie zwracał uwagi, bo piwo, dmuchańce i kiełbasa. Chcieliśmy przyciągnąć uwagę ludzi. No i wymyśliliśmy, że puścimy zapętlony i zmiksowany fragment przemówienia ówczesnego premiera „Nikt nie przekona nas, że białe jest białe…” Podziałało, mieliśmy 100% uwagi publiki, więc zaczęliśmy grać, pozdrowiliśmy panów sączących złoty płyn przy stolikach i poszło.

Po tym występie stwierdziliśmy, że trzeba coś nagrać to może uda się zagrać we wrześniu na RAFie. W międzyczasie pracowaliśmy nad kolejnymi utworami. Pogadaliśmy z Krzyśkiem Magnezem Grzegorczykiem, który pracował w LOKu. Wyciągnęliśmy jakiś mały mikser. Magnez przyniósł laptopa z prostym programem do nagrywania. Jakoś liniowo przez ten mikser do laptopa się nagrywało. Bez metronomu oczywiście. To było jakoś w połowie lipca 2007. 4 utwory nagrane na setkę w dwóch podejściach. Do RAFu jeszcze mieliśmy trochę czasu, więc w bardzo szybkim tempie zrobiliśmy jeszcze dwa numery: „Zachód słońca” i „Nie istniejesz”. Magnez nam pomógł z tymi nagraniami. Jakości rewelacyjnej nie było, ale można było na RAF przedstawić.

Karol Banucha w wakacje powiedział, że przymierza się do studiów prawniczych. Od września idzie do klasy maturalnej i musi skupić się na nauce. No i stwierdził, żebyśmy kogoś szukali na gitarę. Z pomocą przyszedł nam Mateusz MadMax Brodziak, który coś tam próbował w metalowej kapeli grać. Karol mu pokazał co i jak. No i te nagrania zrobiliśmy z Madmaxem. Gitary nam się nagrały fajnie. Tata super nagrał, bo zaczął kombinować, trochę ciężej grać, mimo że na jedną stopę. Tego nie słychać na tych nagraniach, ale chcieliśmy iść w stronę klimatów Disturbed, Shinedown, Alter Bridge.

Na RAFie zagraliśmy jako drudzy z losowania. 4 swoje kawałki zagraliśmy. W ostatnim kawałku zostawiłem resztę samych grających, bo taki był zamysł. Chłopaki mieli bardzo mocno rozpędzoną frazę. Patrzyli na siebie i na żywo decydowali czy jeszcze grają dalej czy już kończymy. Jerzy na tych kotłach się rozpędził i jeszcze raz, i jeszcze raz. No i chyba z tego powodu dostał takie wyróżnienie od jury, czyli Huntera: za zdolności gry oraz łączenie pokoleń. Nie byliśmy raczej brani pod uwagę do nagród, ale jury zauważyło, że Jurek Lisek wie co robić z perkusją. Ma ten dyplom w domu. Fajne to było. Takie drobniutkie wyróżnienie. My byliśmy w szoku, Jerzy także.

Wróciliśmy do grania prób. Darek jak tylko był na przepustce wpadał na próbę pograć i nadrobić zaległości. Kontakt jednak się z nim trochę rozluźnił. Zagraliśmy jeszcze koncercik dla ludzi z partnerskich miast z Litwy i Węgier. MadMax po nim zrezygnował. Wskoczył na gitarę Mateusz, który obecnie gra w zespole Samaya razem z Markiem. Znaliśmy się już wcześniej, bywał na naszych próbach. Mimo wszystko jednak coś się zaczęło w zespole sypać. Michał Oniszko w tamtym czasie dołączył też do zespołu Way Out, ale usiłował połączyć tę pasję na dwa zespoły. Darek z wojska wrócił, zaczęliśmy robić nowe numery, których nie udało się nagrać. Trochę grunge’owo. Ja chciałem zrobić jakiś długi, rozbudowany gitarowo numer, w którym chciałem połączyć stylistykę Pink Floyd z Metallicą.

Zaczęliśmy trochę eksperymentować. Chłopakom coraz bardziej przeszkadzały moje braki wokalne. Pograliśmy jeszcze styczeń i luty 2008r. No i pogadałem z Michałem, że on woli dać sobie spokój. Ja trochę byłem rozgoryczony. Próbowaliśmy grać na jedną gitarę, ale to nie szło. Ja pożyczyłem od Karola gitarę, ale to też nie było to. Darek Czuchryta ściągnął z Lublina gitarzystę i basistę, ale oni woleli inne klimaty. Z próby na próbę zaczęło się coraz bardziej sypać. Dociągnęliśmy chyba do końca lutego, marca. Michał wciągnął Marka do drugiego zespołu, no i WHATEVER się rozpadł.

Jeszcze później próbowaliśmy reaktywować zespół. Nasz pierwszy kawałek „My” złożył na komputerze Darek Czuchryta, bo zajarał się ode mnie tworzeniem i nagrywaniem muzyki na komputerze. Utwór dostał wtedy nowe życie, kompletnie nowy aranż. Jak on to poskładał to nam szczęki opadły. Od brata pożyczył bas, od Karola gitarę, gary we Fruity Loopsie pokleił. Jednak każdy był dość mocno związany z innymi zespołami i po kilku jamach daliśmy sobie spokój. Tak naprawdę nie było sensu powrotu, a każdy z nas chciał zmierzać w innym, specyficznym kierunku muzycznym.

Jak to podsumować? Najważniejsze dla nas było to mogliśmy się bawić muzyką. Złapaliśmy bakcyla, który ciągnie się za większością członków WHATEVER. To było nasze pierwsze zetknięcie z muzyką i powstało z niego kilka fajnych projektów muzycznych. Lepszych czy gorszych. Michał i Marek Oniszko dołączyli do Way Out. Działali dość mocno. Potem Michał grał z In Brief. Marek grał w różnych projektach Zbyszka Skrzypka razem z Jerzym. Darek Czuchryta grał potem w Dwudziestu Siedmiu Bezimiennych i założył Soundproof. Samaya – tam aktualnie gra Mateusz z Markiem. Ja też potem kontynuowałem granie. Nadal chodziłem na zajęcia do Grażyny Grymuzy. Przewinąłem się przez kilka kapel w Lublinie, gitarowo i wokalnie. W kapeli stonerowej oraz power metalowej jednak to były pojedyncze lub krótkie epizody. Byłem członkiem lubelskiej Masakabry z wydanym EP jednak z powodów mocno osobistych opuściłem ten projekt. Aktualnie pracuję nad nowym projektem, jednak jest zdecydowanie za wcześnie, aby coś więcej o nim wspomnieć.

Kamil Lisek

Ja (czyli autor bloga) na koniec zaproszę Was do galerii fot zespołu i do odpalenia muzy poniżej.

Kliknijcie znaczek: żeby zobaczyć wszystkie piosenki.