Lata 70-te ubiegłego wieku. Mówią, że to była dekada odwilży. Kiedy spojrzymy na to co działo się wtedy w polskiej muzyce chyba można się z tym zgodzić. Powstawały takie kapele jak SBB, Maanam, Dżem, Exodus, a z lokalnych Budka Suflera i Bajm chociażby. U nas w Lubartowie powstał nie gorszy band – QUO VADIS. Jestem za młody, żeby pamiętać te czasy. Tym bardziej staram się zbierać urywki informacji na temat naszej małej sceny muzycznej z tamtych lat. Nadarzyła się okazja żeby dotrzeć do byłych członków zespołu, więc oczywiście z niej skorzystałem. O początkach rozmawiałem ze współzałożycielem i szefem grupy – Krzysztofem Świętońskim, a o późniejszym okresie z basistą – Kazimierzem Jarosiewiczem i gitarzystą – Waldemarem Dziurkowskim.
Przejdźmy do rzeczy. Jak to się zaczęło? Krzysztof Świętoński: “Ja od 7 roku życia uczyłem się grać na fortepianie. Podczas studiów w Warszawie grałem w różnego typu zespołach. Pod koniec moich studiów w ogóle nie było gdzie grać w Warszawie, bo opanowały wszystko dyskoteki, czyli panowie którzy krzyczeli do mikrofonu i puszczali dwie płyty. Porozwalali w ten sposób tyle zespołów, że to się w głowie nie mieści. I ja mówiąc szczerze nie miałem w Warszawie gdzie grać. Decydując się na powrót do Lubartowa po studiach wiedziałem, że będę tu grał. Poznałem 3 chłopaków, którzy grali w Domu Kultury: Piotra Domańskiego – perkusistę, Grzegorza Pikulę – gitarzystę solowego i Sławomira Bielaszewskiego – basistę. Oni grali w trio. Ja przyjeżdżałem z Warszawy raz na miesiąc i podgrywałem na klawiszach. To był 72, 73 rok. Doszliśmy w końcu do wniosku, że połączymy siły i razem zaczniemy grać. Graliśmy w Domu Kultury tu gdzie obecnie jest bank. Naprzeciwko klasztoru o. Kapucynów. W tamtych czasach zachęcano ludzi do działalności w domach kultury. One były od tego żeby stworzyć warunki do działania. Wymyśliliśmy nazwę i po raz pierwszy zagraliśmy publicznie 30 kwietnia 1973 roku jako zespół akompaniujący kilku dziewczynom, solistkom z DK. Dyrektor pochodził z Radzynia i zabrał nas tam na jakiś koncert z jakiejś okazji. Uznaliśmy, że to był nasz debiut. Od tamtej pory zaczęliśmy grać jako QUO VADIS. Wtedy było mnóstwo grania: dyskoteki, zabawy. Ja jeszcze równolegle grałem w restauracji Ariańska na fortepianie.
Graliśmy głównie jako zespół akompaniujący, ale zaczęliśmy tworzyć też swój repertuar. Ja komponowałem muzykę. Ambicje miałem takie, żeby to był symfoniczny rock, albo jazz rock. Współpracowaliśmy z Wiesławem Czajczykiem, który grał na saksofonie. Z perspektywy lat widzę, że to był najzdolniejszy muzyk w Lubartowie jaki był. Wybitnie uzdolniony saksofonista altowy, improwizator. On dostał indywidualną nagrodę od Zbigniewa Namysłowskiego. Dogadywaliśmy się bardzo dobrze w zakresie muzyki.” Kazimierz Jarosiewicz także dobrze wspomina Wiesława Czajczyka: “Nie było lepszego saksofonisty po tej stronie Wisły.”
K. Świętoński: “Zespół się rozwijał, dużo pracowaliśmy. No i doszedłem do wniosku, że są szanse żeby zrobić zespół trochę lepszym niż grający na zabawach i spróbować sił w różnych konkursach. To był dobry czas, bo w 74, 75 powstały nowe województwa i każde województwo chciało mieć swój festiwal muzyczny. Myśmy ciągle gdzieś tam grali i zaczęliśmy wygrywać.
Pierwszy nasz festiwal zagraliśmy w Mrągowie. Zajęliśmy 3 miejsce. Miałem długie włosy, za które milicja ganiała i jak złapali to obcinali na łyso. Nienawidzili nas wtedy. Pamiętam, że na takim festiwalu zespołów z województwa lubelskiego w jury siedział Witold Miszczak, który był kierownikiem redakcji muzycznej w Radiu Lublin. Wygraliśmy i Miszczak zaproponował nam nagranie. Nagraliśmy dla Radia Lublin dwie piosenki i to nieźle wyszło. Kiedyś on zadzwonił do mnie i pyta czy w zespole jest student. Piotrek Domański był wtedy na ostatnim roku Akademii Rolniczej. Miszczak zgłosił nas do przesłuchania, które ma wyłonić zespół, który wystąpi na Festiwalu Muzyki Studenckiej w Krakowie. To był 74 rok, jesień. Debiutowała tam m. in. Rodowicz. Przesłuchania się odbywały w studiu nagrań, w wielkiej sali. Zapowiadają zespoły z Wyższej Szkoły Muzycznej w Bydgoszczy, albo z jakiejś Akademii Artystycznej, albo Studio Muzyki Rozrywkowej przy teatrze im. Baduszkowej z Gdyni. Prowadził to jakiś aktor z teatru Osterwy. Nas zapowiedział: zespół Quo Vadis z Lubartowa, a na sali rechot. Ja się zdenerwowałem, mówię do chłopaków: czadu. Wygraliśmy to przesłuchanie. Na bis jak zagraliśmy to reakcja publiczności już była inna. W nagrodę zostaliśmy zakwalifikowani na finał do Krakowa, czyli Olimp na tamte czasy. W zespole euforia. Zgłosiliśmy do DK, że jedziemy. Dyrekcja cmokała, cmokała i na miesiąc przed wyjazdem powiedzieli nam, że brak środków na wyjazd i nie pojechaliśmy. Takie czasy.”
Konkursy wspomina także Kazimierz Jarosiewicz: “Jeszcze jako amatorska kapela jeździliśmy po konkursach, okolice czyli Lublin, Świdnik, ale też Ciechanów, Kalisz. Andrzej Denis wtedy z nami śpiewał trochę. Wygrywaliśmy albo studio albo dyplom. Każdy taki konkurs dla kapeli to był stopień wyżej. Do Wałbrzycha pojechaliśmy nyską z DK i po tym konkursie stwierdziliśmy, że trzeba już próbować na tym zarabiać. Nagraliśmy piosenki w Radiu Lublin, wywiadu udzieliliśmy.
Robiliśmy swój repertuar i nawet ukazywały się o nas artykuły w prasie. Po jednym z naszych koncertów (chyba na konkursie w Ciechanowie) w Jazz Forum napisali o Lubartowie i o QUO VADISIE. Wacław Panek napisał, że wielu zawodowych muzyków mogłoby się od nas uczyć.”
Zespół jak widać rósł coraz bardziej. Nadszedł jednak czas na zmiany w składzie. Tak o tym opowiada szef zespołu, pan Świętoński: “Grzegorz Pikula to był bardzo muzykalny człowiek, ale niestety ze względów formalnych nie mógł przejść tzw. weryfikacji i stać się zawodowym muzykiem, więc na jego miejsce przyszedł Waldek Dziurkowski. Ale najpierw wymiana była basisty. Z tego samego powodu. Ja byłem kierownikiem zespołu, więc to była niestety moja działka. Przeżyłem to bardzo, bo to jednak byli moi koledzy. To był rok 75. W DK zaczął pracować jako instruktor Kazik Jarosiewicz. Zastąpił na basie Sławka Bielaszewskiego.”
Kazimierz Jarosiewicz o swoich początkach w QV: “Ja doszedłem w 75 roku. Waldek chyba w 76r. Przyjechałem z Lublina do Lubartowa do pracy w Domu Kultury i zostałem. Zespół tam już grał, a w związku z tym, że miałem trochę znajomości w Lublinie i w Polsce ogólnie w branży, w radiach itd. to zaczęliśmy współpracować. I zostałem w QUO VADIS aż do końca naszej działalności pod tą nazwą. Jakoś w 1986 roku, kiedy to razem z Waldkiem wyjechaliśmy za chlebem.” Do wspomnianej “weryfikacji” wrócimy za chwilę.
Nie poruszyliśmy w tym wpisie jeszcze kwestii tzw. gratów. Na blogu trafiły się już opowieści o gitarach samoróbkach, perkusjach składakach itd. QUO VADIS istnieli przecież w Polsce Ludowej, można się więc domyślać, że łatwo nie było. Krzysztof Świętoński: “Już w 73 roku postanowiliśmy zdobyć dobry sprzęt. To była katastrofa ze sprzętem w Polsce. Wtedy grałem na jakichś takich organach skrzeczących. Jak mogłem to grałem na fortepianie, ale to był problem, bo aranże były na organach. Ja wolałem na fortepianie, bo się uważałem raczej za pianistę. Postanowiliśmy, że 80% pieniędzy z każdej gry będziemy odkładać na sprzęt. Ja mam do dziś zeszyt, w którym prowadziłem te całe zapisy. Kto ile pożyczył, kto ile oddał. Zbieraliśmy tak 7 lat. Ja jeszcze byłem śp. kawalerem, ale byli żonaci, którzy po graniu oddawali żonie grosze, bo reszta zostawała na sprzęt. Jedną z pierwszych rzeczy jaką kupiliśmy były blachy do perkusji. Mieliśmy strasznie brzęczące blachy. Pojechaliśmy więc do Budapesztu na wycieczkę we czterech i dwie dziewczyny i tam kupiliśmy blachy Paiste. Coraz lepsze, używane instrumenty kupowaliśmy. Ciągle jako amatorski zespół mieliśmy w składzie gitarę Ovation, organy włoskie, a perkusję potem kupiliśmy Tamy. W DK były Vermony. Cały czas była bariera sprzętowa. W gitarach jak kwinta stroiła to oktawa nie. Było ciężko.”
Można bez końca czytać o absurdalnych sytuacjach i biurokracji w PRLu. Ważny etap w życiu zespołu wiąże się właśnie z przykładem tych bezsensownych aspektów tamtych czasów. O co chodzi? Pan Świętoński: “W 1976 roku wygraliśmy taki duży Południowo-Wschodni Przegląd Zespołów w Świdniku. Grały zespoły od Suwałk po Bieszczady. Dwa lata wcześniej wygrała to Budka Suflera, a w 78 Bajm. I po tym zainteresowała się nami Estrada. Dyrektor mnie zaprosił na rozmowę i zapytał, czy my byśmy nie chcieli zatrudnić się w Estradzie. Ale okazało się, że jest bariera formalności. Trzeba było mieć tzw. weryfikację. Bez papierka nic nie było wolno. W 76 zwolniłem się z pracy kierownika działu ekonomicznego w Garbarni. Jak napisałem podanie do dyrektora, że proszę o rozwiązanie umowy ponieważ mam zamiar pracować w zawodzie muzyka, to on do mnie: panie magistrze pan oszalał, takie perspektywy. Pół roku się przygotowywaliśmy i tę weryfikację zdaliśmy. Staliśmy się zawodowcami. Byliśmy wtedy niezłym zespołem.”
Waldemar Dziurkowski: “To był wymysł komunistyczny, że trzeba było mieć weryfikację, że się jest muzykiem. Ponieważ żaden z nas, oprócz Kazika nie ma wykształcenia muzycznego, więc bez tej weryfikacji nie można było występować. Taki idiotyzm, że możesz występować jak masz kwitek. Zrobiliśmy tak, że komisja przyjechała do nas. Składała się pamiętam z: ówczesnego dyrektora filharmonii i z innych starych muzyków. My daliśmy przed nimi koncert 45 minut. Oni tego wysłuchali, ocenili i dali nam weryfikację estradową. Podbili nam kwit i mogliśmy pracować i zarabiać jako muzycy. Poza tym nie można było wyjechać zagranicę nie posiadając takiego kwitu. Skosili tym idiotyzmem wielu muzyków. Eleni chociażby nie dostała. Wielu jazzowych muzyków także. Odpytywali z wiadomości teoretycznych, co Wieniawski skomponował. Po co to komu. Perkusista ma grać dobrze na bębnach i nuty czytać. Po prostu: rosła konkurencja wśród młodych muzyków i ci starzy wraz z władzami komunistycznymi nie chcieli dopuścić młodych do grania. Na szczęście umarło to śmiercią naturalną.”
Kazimierz Jarosiewicz: “Później jeszcze raz trzeba było mieć weryfikację. W Warszawie trzeba było zdawać egzamin powtórny „na świat”.”
Co to była ta Estrada zapytacie? To taka instytucja kultury upoważniona do organizowania występów i tras koncertowych. Miała ona oddziały w większych miastach, więc u nas była Estrada Lubelska. QUO VADIS dostali się do Estrady i wtedy się zaczęło: K.J.: “Jak przyjęli nas do pracy w Estradzie to wokół nas skompletowali ekipę i jechaliśmy w trasę. Krzysiek zarządził zwolnienie wszystkich z pracy, kto gdzie pracował. 🙂 Graliśmy 30 koncertów miesięcznie. Po dwa, po trzy dziennie. Na Dzień Kobiet, czy na Dzień Wojska Polskiego to nawet po 5 dziennie. Zaczynaliśmy 8:15 rano i 5 razy do godzin wieczornych. W soboty i niedziele graliśmy studniówki. Jak granie było 100 km od Lubartowa, a następnego dnia 20 km dalej to nie wracaliśmy do domu, tylko w lesie nocowaliśmy.”
Waldemar Dziurkowski: “Nie graliśmy polskich numerów. Czasem tylko Dżamble, VOX i Budkę Suflera. Same zagraniczne. Pilnowaliśmy listy przebojów i zagraniczne kawałki robiliśmy. Tragedia była z tekstami, bo nie było internetu. Ze słuchu trzeba było się uczyć. Czasami się pojawiały w kioskach takie zeszyciki z zagranicznymi tekstami, ale to trzeba było pani w kiosku dać w łapę, żeby odłożyła. Partyzantka totalna.”
Krzysztof Świętoński wspomina ten etap: “Pracowaliśmy jako zespół akompaniujący. Estrada przygotowywała program, nam dawano dwa utwory na początku i na końcu. Byliśmy świadomi tego, że nie ma wśród nas wybitnego solisty, więc śpiewaliśmy na 4 głosy. Dobrze nam to wychodziło. Standardy, covery jak to się teraz mówi. Kazik i ja doszliśmy do dużej biegłości w kopiowaniu. Aranże pisaliśmy dokładnie, bo w Estradzie musiało wszystko być w nutach. Sprawdzał to facet, który się na tym znał i jak postawił pieczątkę to można było to grać. Przede wszystkim akompaniowaliśmy różnym wykonawcom. Były to przeważnie programy 90 minutowe, w których była tzw. gwiazda programu. Znana osoba, na którą łatwo się bilety sprzedawały, a ta pierwsza część to były występy jakichś mniejszych artystów. Ze 3 lata jeździliśmy z Kazimierzem Grześkowiakiem, który był wtedy gwiazdą. Rok jeździliśmy z gościem, który nazywał się Bruno O’Ya. To był aktor filmowy i teatralny, Estończyk. Był w tym czasie bardzo na topie. Zagrał w Potopie, wielki 2 metrowy przystojny chłop. I on w tym czasie grał też w czeskim serialu, który leciał w tv koło 18 i pół Polski go oglądało. 80 rok.”
Kazimierz Jarosiewicz: “Pracowaliśmy z fajnymi ludźmi, chociażby z Kazimierzem Grześkowiakiem. Przejechaliśmy wszystkie estrady w Polsce. Estrada nas wypożyczała na miesiąc, dwa i jechaliśmy w trasę. Akompaniowaliśmy np. Grześkowiakowi (byliśmy z nim m. in. na Festiwalu w Opolu), ale graliśmy też swój repertuar.”
K. Ś.: “Była potrzeba niekiedy napisania muzyki do programu. Piosenki wstępnej albo na zakończenie. Na ogół ja to musiałem pisać, a Grześkowiak pisał teksty. Na zamówienie to było, nie do nagrań. Niestety niczego nie nagrywaliśmy w tym okresie, nie było na to czasu. Ciągle byliśmy w trasie.”
Weszliśmy na temat koncertów i życia w trasie. 🙂 Czy możemy więc liczyć na jakieś opowieści? Waldemar Dziurkowski: “Fajnych przygód było dużo. Większość jednak nie do publikacji. 🙂 Jakbyśmy nie żartowali to byśmy zwariowali na tych trasach. Ostatnie granie na trasie, to zawsze była Zielona Impreza. Robiło się różne psikusy. Jak z Grześkowiakiem graliśmy to były hece. On wychodził do “Chłop żywemu nie przepuści” z bębnem. Bęben zawsze stał w kulisie. Do tego miał taką pałę składającą się z takich plastrów filcu skręconych na śrubę. Pierwsze co zrobiliśmy to poluzowaliśmy tę śrubę, drugie to zamieniliśmy mu naciągi na bębnie. Najbardziej perfidne jednak było to, że włożyliśmy do bębna kowadło. Nie mógł tego podnieść. Jak już wytaszczył na scenę podczas występu to musiał usiąść. Bęben postawił. Pierwsze uderzenie pałą, a ona się rozsypała, a z bębna zamiast walnięcia był tylko taki plask. Siedział na scenie i płakał. 🙂 Nie wkurzył się zupełnie. Miał dystans do wszystkiego. Mieliśmy takiego konferansjera, że jak kończył występ to zmieniał od razu buty za sceną, więc mu te buty przykleiliśmy kiedyś do podłogi. 🙂 i trzeba było nożem odcinać. 🙂 Graliśmy z wieloma ciekawymi ludźmi. Np. z facetem co parodiował Adolfa Dymszę. Śpiewał tylko 3 piosenki Dymszy i z tym objeździł całą Polskę przez 20 lat. Był podobny niesamowicie i śpiewał to tak podobnie do Dymszy, że od starszej publiczności dostawał brawa na stojąco. Jeździł z nami także prezes iluzjonistów polskich Juliusz Konczyński pseudonim Nemo. Jaki to był dziadek. 84 lata i cały czas na scenie. Imprezował z nami do 5 rano, a o 12 już mu nic nie było.”
Kazimierz Jarosiewicz: “Juliusz Konczyński to chodząca kultura, nigdy nie przeklinał. Jedziemy autokarem, on siedzi na fotelu i czyta gazetę. W końcu bierze gazetę, zwija i mówi: „No przecież ja ją zapierdolę” i muchę zabił gazetą. Jeden jedyny raz zaklął. 🙂 Ogromnej kultury człowiek i świetny magik.”
Nie ma wśród lubartowskich zespołów takich, które grały zagranicą. Oczywiście zdarzało się to muzykom z Lubartowa, ale kapele jako takie raczej występowały lokalnie, ewentualnie w Polsce. Dzisiejsi bohaterowie zaliczyli wyjazdy zagraniczne. Jak do tego doszło? Kazimierz Jarosiewicz: “To jest zdjęcie reklamowe, które zrobiliśmy przed pierwszym naszym wyjazdem zagranicę na koncert do Finlandii. To było w 79r. W piątek 13 mieliśmy w Warszawie przesłuchanie i się załapaliśmy na wyjazd. Dlatego, że graliśmy dużo zagranicznych przebojów pojechaliśmy na kontrakty. Był to nasz duży plus. Pojechaliśmy z tym naszym kulawym sprzętem zarobić na porządne instrumenty… i zarobiliśmy”
Krzysztof Świętoński: “Wyjazd do Finlandii to był dla nas wielki sukces. Pagart na ogół dwa razy do roku robiła przesłuchania. Wyglądało to jak aukcje koni. Gra się, siedzą menadżerowie i wskazują: tych biorę, albo tamtych. No i myśmy zagrali raz i Finowie się nami zainteresowali. Graliśmy w maju 79 roku w Tampere w Finlandii w klubie muzykę do tańca. Przyjechaliśmy pod koniec kwietnia i się dowiedzieliśmy, że dzień przed nami grał polski zespół. Poszliśmy zobaczyć co to za zespół, a to był zespół Janusza Popławskiego. Najlepszego gitarzysty w Polsce w owym czasie. Wiele lat grał i był kierownikiem zespołu Niebiesko Czarni. W Polsce był gwiazdą, pisał podręczniki do gry na gitarze. Chyba lepiej się spodobaliśmy, bo oni grali trochę przemądrzałą muzykę. Jednak prześladował nas pech. Zarobiliśmy sporo pieniędzy wtedy. Wzięliśmy wypłatę. Na mnie to było. Wypisali nam czek i poszliśmy do banku po pieniądze. W Polsce zarabiało się 30$ miesięcznie, a myśmy zarabiali 500, 600$. Dostałem te pieniądze w fińskich markach. Tych pieniędzy było dużo. Wieczorem mieliśmy samochód do Helsinek, tam wsiedliśmy na prom do Polski. Wróciliśmy i znowu 20% żonom oddaliśmy, było zgrzytanie zębów, ale pilnowałem żeby było na sprzęt. Matka Ewy Bem – piosenkarki, miała firmę, która sprowadzała sprzęt z zagranicy. Jednak trzeba było mieć konto w banku, żeby płacić przelewem. Ja idę do banku założyć konto i wpłacam ileś tysięcy marek fińskich w banknotach 500. Za 3 dni jestem wezwany do komendy wojewódzkiej milicji. Tam pytanie: skąd pan ma 500. Okazało się, że nie wolno wywozić z Finlandii takich banknotów, a do Polski nie można było wwozić. To było poważne przestępstwo dewizowe. Myślałem, że mnie zamkną. Przesłuchiwali nas wszystkich po kolei. Uczciwie mówiliśmy, że dostaliśmy i nie wiedzieliśmy, że nie wolno wywozić banknotów 500 markowych. Dla ukazania kontekstu: wtedy jeden fiński banknot 500 markowy był wart tyle co dzisiaj 16 000 zł. Oddali nam te pieniądze po roku. Za rok dopiero kupiliśmy instrumenty. Chyba jeździłem ze 3 razy do Warszawy na zeznania. Ja kupiłem sobie Fender Piano – zawodowy instrument.”
Waldemar Dziurkowski: “30 000 zł dałem za wzmacniacz Marshalla. 66 000 kosztował mały Fiat. Gibsona i Peaveya do basu sprowadzaliśmy z Niemiec.”
Krzysztof Świętoński: “Po powrocie z Finlandii w krótkim czasie wyjechaliśmy do NRD i tam graliśmy chyba 4 miesiące. Graliśmy w Palace Hotel w Berlinie. Niemcy uważali, że to najlepszy nocny klub w tamtych czasach. Dobry hotel, żony też do nas przyjeżdżały. Paszporty mieliśmy służbowe. Pagart to wszystko załatwiała. Jak wracaliśmy z zagranicy to musieliśmy je oddać. Z tym paszportem to miałem pecha. Wróciliśmy z NRD, przyjeżdżam do domu, a ja nie mam paszportu, ani płaszcza. Wszystko woziliśmy pociągami i ja zostawiłem ten płaszcz w wagonie. Wtedy to się bałem, że ubecja się za mnie weźmie, ale za 3 dni okazało się, że kolejarz znalazł mój paszport w Warszawie. Płaszcz ktoś ukradł i wyrzucił dokumenty.”
Zdarzały się niestety także przygody nieprzyjemne, a wręcz niebezpieczne. Opowiada Krzysztof Świętoński: “Jechaliśmy Roburem na trasę. 20 października 1980 roku skończyliśmy trasę dwutygodniową w Radomiu. I w Lublinie na Sławinku nasz Robur uderzył w Skodę. Wyrzuciło nas w bok i spadliśmy z takiego nasypu 6 metrowego. Ja i koleżanka, która śpiewała siedzieliśmy z przodu. Ona upadła na maskownicę silnika, połamała miednicę. Ja miałem ciężki uraz kręgosłupa. Leżałem 3 tygodnie. Do tej pory mi się odzywa ten kręgosłup. Myśmy w lipcu odebrali te drogie instrumenty. Zagraliśmy dwie trasy i w tym wypadku rozwaliło się wszystko. Co prawda Estrada zapłaciła za remont mojego Fendera, ale to już nie był ten instrument. Okazało się też wtedy, że my nie jesteśmy wcale ubezpieczeni. Na wariackich papierach jeździliśmy. Ja nie mogłem grać, więc nie graliśmy. Żadnych pieniędzy nie zarabialiśmy, żadnego odszkodowania nie miałem. Słyszy się, że artyści mają takie słabe emerytury, bo wtedy się nie ubezpieczało. Co prawda zarabiało się dużo, ale trzeba było się ubezpieczyć z własnej kieszeni i nikt o tym nie myślał. Człowiek miał 20 parę lat, więc miał to w nosie. Wtedy strasznie mnie to uderzyło, bo w domu żona z dzieckiem, a ja nie wiedziałem czy będę chodził czy leżał. Pieniędzy znikąd nie ma. To była jedna z przyczyn mojego odejścia z zespołu pół roku po tym wydarzeniu.”
No właśnie, dochodzimy do kolejnej zmiany w składzie. Tym razem szczególnie ważnej, bo odchodzi z niego kierownik zespołu. Więcej o tym momencie opowie sam zainteresowany: “W Estradzie pracowałem do 81 roku. Byłem kierownikiem zespołu QUO VADIS i grałem na klawiszach. Bycie kierownikiem wiązało się też z załatwianiem formalności różnego rodzaju i pilnowaniem pieniędzy. Jak wracaliśmy z trasy to chłopaki mogli w domu odpoczywać, a ja musiałem jeszcze trochę pozałatwiać. Zrezygnowałem z bardzo osobistych przyczyn. Po prostu żona była w ciąży z drugim dzieckiem. Trzeba było się zdecydować czy rodzina, czy zabawa w artystę drugiej kategorii za jakiego się uważałem. Wybrałem rodzinę. Zrezygnowałem. Zostawiłem chłopców jako sprawny zespół, wyposażony. Na moje miejsce wzięli kolegę, którego znałem, studiował z Kazikiem – Jurka Szyszkowskiego.
Potem zespół grał trochę inaczej niż ja chciałem. Poszedł w tym kierunku, żeby muzyka lepiej się sprzedała. Gdybym ja był w zespole to nagralibyśmy inną muzykę, ale etap kiedy ja decydowałem się skończył. Zaczął się okres kiedy Kazik i Jurek kierowali zespołem.
Ważna rzecz, którą chciałem jeszcze podkreślić: ja zawsze pilnowałem, żebyśmy byli zespołem „z Lubartowa”. Nie wstydziłem się tego. Kiedy ja odszedłem to w QUO VADIS z Lubartowa został już tylko Waldek Dziurkowski.”
K. J.: “Wróciliśmy z zagranicy i z powrotem zaczęliśmy grać w Estradzie. Odszedł wtedy szef, czyli Krzysiek i doszedł Jurek Szyszkowski, który fajnie śpiewał. W pierwszym składzie było kilka wokali. Śpiewaliśmy w chórach na 4 głosy i te chóry nam załatwiały robotę.
Pojawiła się także bardzo ważna postać: Janusz Bator, świetny gitarzysta, klawiszowiec i wokalista. Grał z nami w latach 80, do końca pracy w Estradzie Lubelskiej. Świetny kompozytor i aranżer. To dzięki Alicji Lejcyk-Kamińskiej trafił do QUO VADIS. Nagraliśmy z nim 2 sesje, bardzo fajnie śpiewa “W Moich ramionach” i dokładał chóry w wielu piosenkach.”
W. D.: “Jurka Szyszkowskiego kojarzyli z Wodeckim, bo jak miał dłuższe włosy to byli podobni.”
Mamy kolejny etap w życiu QUO VADIS. Przede wszystkim nowy skład nagrał wszystkie piosenki, które dzięki Kazimierzowi Jarosiewiczowi możecie posłuchać pod tekstem. No i oczywiście dalej jeździł w trasy. Zostańmy jednak chwilę przy nagraniach. Kazik Jarosiewicz: “Nasz menager z Estrady Zbyszek Kawalec nakręcał całe wydarzenia: studio, tekściarzy załatwiał. Lubił to robić. Załatwił nam nagrania w Katowicach w radiu. Estrada płaciła za nagranie. Dwie sesje. Nagrywaliśmy na ślady. Trzeba było czasem dwa razy klawisz podłożyć. Perkusista i basista najpierw nagrywali razem, a potem reszta po kolei. Nie dało się nagrać całego zespołu naraz.”
Waldek Dziurkowski: “Nie mieliśmy dobrego sprzętu do nagrań. Pożyczyliśmy od Sendeckiego Hammonda i Mooga. Zagrał nam też solówkę na moogu w “Modlitwie do natury”.
K. J.: “Jurek Słota z VOXu napisał nam dwie piosenki: “Nie chcę drugim być” i “Tamte dni”. Waldek zaśpiewał.”
W. D.: “Ostatni raz nagrywaliśmy w 83 roku. Niestety nie wydaliśmy albumu. Nagraliśmy w Katowicach materiał na dwie płyty praktycznie, bo około 20 utworów. Wystąpiliśmy w telewizji dwa razy grając te piosenki. Po latach Kazik chciał zrobić z tego płytę, ale nie dotarliśmy do tych nagrań. Ludzie w studiu już byli inni. Ciężko było te nagrania wyciągnąć, nie było takich nośników jak teraz.” Kilka jednak udało się odzyskać. Posłuchajcie koniecznie.
To jednak nie do końca tak, że w tymi piosenkami nic dalej się nie wydarzyło. Prezentowane były przecież w rozgłośniach radiowych. Kazimierz Jarosiewicz: “Ja po nagraniach jeździłem z taśmą radiową z Katowic do Łodzi, do Wrocławia po radiach żeby te piosenki chodziły. Inaczej się nie dało. Trzeba było po znajomości docierać żeby nas w radiu grali. Cała profesjonalna zabawa zaczęła się od tego, że mieliśmy już jakieś tam znajomości, z których korzystaliśmy. Bez tego na pewno byśmy nic nie zdziałali. Ta piosenka „Będę czekał” tak była grana, że radiowiec z Katowic mi mówił, że nie można było rozpocząć dnia bez tego kawałka. Tak na Śląsku chwycił. Akurat ja to napisałem. To miał być żart, a tu się okazało, że trochę byliśmy prekursorami disco polo. 🙂 Tekst napisał znany lubelski poeta Kwiatkowski-Cugow. No i utwór “Będę czekał” stał się przebojem Lata Z Radiem w 1983 roku. Mieliśmy hiciora, na który już ściągaliśmy ludzi na występy.”
Zespół nadal pracował dla Estrady i nadal jeździł w trasy. W. D.: “Graliśmy też taką trasę: my i rewia cygańska. Dwa światy takie. Myśmy im dogrywaliśmy i dośpiewywaliśmy. Ruszyło to po Lecie Z Radiem.” Waldemar Dziurkowski opowie o jeszcze jednym ciekawym epizodzie z życia zespołu. “Zespół QUO VADIS parał się także graniem bajek dla dzieci z teatrem. Estrada to zorganizowała. Jeździło w sumie 13 osób. Rozstawialiśmy scenografię: pociąg, który jedzie przez krainę baśni. Aktorzy w kostiumach grali, a my jako orkiestra siedzieliśmy w tym pociągu. Szyszkowski siedział w lokomotywie, bo nie mógł wytrzymać bez palenia, więc z lokomotywy się dym unosił. Poza tym nigdy nie pamiętał tekstów, więc miał w środku porozkładane kartki z tekstami. :)”
Kazimierz: “W Dąbrowie Górniczej siedzieliśmy 2 miesiące i graliśmy to przedstawienie dla dzieci po 5 razy dziennie.”
Około 1986 roku zespół się rozwiązał. Panowie Kazimierz Jarosiewicz i Waldemar Dziurkowski wyjechali na zachód. W. D.: “W 86 roku ja z Kaziem wyjechaliśmy grać w zespole Dominos po Europie. Szefem był Helmut Schafzahl. Graliśmy w dyskotekach i nocnych klubach. Zjeździliśmy pół Europy: Austria, Niemcy, Szwajcaria, Francja, Wyspy Kanaryjskie.”
K. J.: “A potem też i nasze drogi się rozeszły. Waldek poszedł grać na statek, a ja 28 lat grałem w cyrku we Francji.”
Podsumujmy ten chyba ważny etap jakim było granie w QUO VADIS dla jego członków. Żyli przecież z muzyki ładnych parę lat. I ten zespół zmienił ich na pewno. Ładnie skomentował to Krzysztof Świętoński: “Poznawaliśmy różnych ludzi, z różnych środowisk, różne zespoły. Pochodziliśmy, nie oszukujmy się, z głębokiej prowincji i doszliśmy do, jak to nazywam, drugiej ligi muzycznej. Miałem świadomość, że nie jesteśmy w pierwszej. Utrzymywaliśmy się na tym rynku i nikt potem tego nie powtórzył z Lubartowa. Graliśmy ze znanymi postaciami, zarabialiśmy nieźle, a po moim odejściu koledzy zarabiali jeszcze lepiej. Byliśmy dobrymi kolegami. Nadal jesteśmy. To nie byli ustawieni ludzie z jakiegoś konkursu. Powstaliśmy trochę na innych zasadach. Ufaliśmy sobie i dobrze się ze sobą czuliśmy. Trochę za późno to wszystko zaczęliśmy.”
Waldemar Dziurkowski: “Byliśmy jednym z pierwszych zespołów rozrywkowych z Lubartowa, który miał nazwę i osiągnął trochę więcej. Ja grałem wcześniej w kilku formacjach, ale raczej amatorsko się spotykaliśmy.”
Teraz może przejrzyjmy utwory, które wstawiłem pod spodem, bo żeby lepiej wsiąknąć w muzykę czasem dobrze jest się o niej czegoś dowiedzieć. Podzieliłem to co dostałem od Kazimierza Jarosiewicza na dwie playlisty. W pierwszej znajdziecie bardziej poważną, moim zdaniem, odsłonę zespołu. Bardziej big beatową. Druga playlista to utwory lżejsze, do tańca nawet, a także tzw. ciekawostki.
Pierwszy numer “Za twym oknem” to najbardziej rockowa kompozycja. Spokojnie nadaje się do przerobienia na współczesny utwór heavy. 🙂 Może ktoś się pokusi? 🙂 Wiąże się z nim mała afera. Kazimierz Jarosiewicz: “Pierwszą nagraliśmy piosenkę „Za twym oknem” w 81r. Po 20 latach kumpel, który pisał tekst do tego utworu przysyła mi do Francji nagranie zespołu Crazy Boys, disco polo z Podlasia. Przyjęli sobie nasz numer. Zadzwoniłem do Warszawy do kancelarii, która się zajmuje plagiatami i niewielką sumę, ale żeśmy wydarli i oczywiście zakaz wykonywania. Po czym ukazała się znowu ich płyta z tym utworem, ale już my byliśmy podpisani jako autorzy muzyki i tekstu.” Co do jednego jestem przekonany: QUO VADIS jako jedyni z naszej mieściny zostali splagiatowani. 🙂
Do utworu “Piąty bieg” tekst napisała piosenkarka Jolanta Arnal.
“Modlitwa do natury” to kawałek, o którym wspominali panowie wcześniej. Tekst napisał Kazimierz Grześkowiak. Utwór jest rozbudowany, co jeszcze bardziej słychać w wersji instrumentalnej na końcu pierwszej playlisty. Kazimierz: “Grześkowiak napisał taki smutny tekst. Ja napisałem do tego muzykę, pokazałem mu wcześniej. Nie protestował, więc nagraliśmy to. Do tej piosenki potrzebowaliśmy tego Hammonda i Mooga. Przyjechał Włodek Sandecki i nagrał.”
Utwór “Diablica” muzycznie jest coverem zespołu Supertramp. Takie zabiegi: pisanie polskich tekstów do zachodniej muzyki, było powszechne. Przykład sztandarowy: “Sen o dolinie” Budki Suflera.
W dwóch kawałkach pod koniec, czyli “Matka dawała mi chleb” i “Niech minione śpi” śpiewa Luiza Staniec. Skąd się wzięła w QUO VADIS? Jarosiewicz: “Luizę Staniec wynalazł Jurek Szyszkowski. Ona chodziła do szkoły muzycznej obok Jurka i on gdzieś tam ją usłyszał. Zapytał czy by nie zaśpiewała z nami piosenki. Ona, że bardzo chętnie. Nagrała z nami dwie piosenki w radiu po czym pojechała z nami na trasę. Miała z 16, 17 lat. Umiała grać na klawiszach i na klarnecie. Mam z nią kontakt cały czas. Wysłałem jej te stare piosenki to aż się popłakała jak je usłyszała. Miała potem kapelę Matka. Dbaliśmy o nią na trasie jak o perełkę. Ogromnie ją szanowaliśmy. Alkoholu nie piła, bo była za młoda. 🙂 ” Od siebie dodam, że na przełomie XX i XXI wieku Luiza miała swoją audycję w Radiu Centrum, w której prezentowała i promowała młode lokalne kapele z Lubelszczyzny.
Drugą playlistę otwiera “Nie chcę drugim być”, w którym QUO VADIS brzmi trochę jak Bee Gees. 🙂 Potem jest wspomniany hit Lata z Radiem, czyli “Będę czekał”. Ponoć powstał do niego nawet teledysk, a nagrywany był w Wilanowie. Niestety nieosiągalny już. Dosłownie podczas ostatnich szlifów tego tekstu dowiedziałem się od Kazimierza Jarosiewicza, że piosenka została splagiatowana przez zespół disco polo: Profil w 1992 roku. Panowie z QUO VADIS nie byli tego świadomi. Zobaczymy jak sprawa się rozwinie.
Następnie mamy utwór nagrany już niedawno u Czarka Sochy w studiu. Jeszcze przed śmiercią Jerzego Szyszkowskiego. Na saksofonie zagrał Wiesław Czajczyk. O sesji w studiu Tzar opowiada Kazimierz Jarosiewicz: “Ja miałem pomysła jak przyjechałem z tego cyrku po latach, bo miałem go już dosyć. Chciałem coś zrobić. Nagrać dwie stare piosenki i jedną nową, którą napisał Krzysiek Świętoński, a ja zaaranżowałem na komputerze. Zaniosłem to do Cezarego i on powiedział, że spróbujemy coś z tym zrobić. Wiesiek Czajczyk także zagrał. Pomysł był taki, że chciałem przypomnieć o zespole QUO VADIS. Poszedłem do Urzędu Miasta, czy nie zapłaciliby Cezaremu za studio. Ja nie chciałem pieniędzy dla siebie, tylko żeby Czarek za darmo tego nie robił. Jakość tych starych nagrań jest fatalna. Zgrywałem je z taśm, które leżały latami nie ruszane. Kupiłem sprzęt do zgrywania. Dwie piosenki zrobiliśmy od nowa u Cezarego. Niestety nie udało się dostać pieniędzy z Urzędu Miasta, nie było zainteresowania. Czarkowi za robotę dałem sampler.”
Dalej mamy dwie kompozycje pana Jarosiewicza, które powstały jako muzyka ilustracyjna i które były wykorzystywane mi. in. w telewizji. “W czasie mojej roboty za granicą kolega z telewizji zadzwonił do mnie i kazał mi robić muzykę ilustracyjną, instrumentalną do telewizji. Dosłownie kazał. 🙂 Zrobiłem kilka takich utworów. Robiłem to samplerem i na komputerze. Niektóre utwory brzmiały plastikowo trochę. Do niektórych powstały teksty, ale nie zostały nigdy nagrane.”
Na koniec ciekawostka, czyli dyskotekowy remiks utworu “W moich ramionach”, który powstał dla żartu w studiu Czarka Sochy.
Jest w czym wybierać. Odpalajcie youtuba. No i oczywiście zobaczcie zdjęcia.
Kliknijcie znaczek: żeby zobaczyć wszystkie piosenki.